Rosja przed wyborami
Czyste ręce chcą liczyć pieniądze
Anna Łabuszewska
Na rosyjskiej scenie politycznej robi się coraz bardziej nerwowo. Wcielanie w życie
kremlowskiej koncepcji spokojnego ustawienia wyborów do Dumy idzie z oporami. Widać też,
że o miejsce w biznesie dobija się nowa kasta "niedoinwestowanych". Koledzy
prezydenta Putina ze służb specjalnych przypuścili atak na oligarchów pod hasłem:
"Proszę się posunąć, my też chcemy coś z tego mieć".
 |
 Premier Włoch Berlusconi
i prezydent Putin w Moskwie,
lipiec 2003 |
|
Na początku lipca rosyjskie koła biznesowe przeżyły wstrząs. Pod lupę prokuratury
dostał się największy rosyjski koncern naftowy Jukos. Związani z nim bankier i szef służby
bezpieczeństwa trafili do aresztu, podejrzani o malwersacje i zabójstwa, a dobrze
zbudowani panowie w czarnych maskach przetrząsnęli biurka i szafy w siedzibie koncernu.
Szef Jukosu Michaił Chodorkowski szukał pomocy najpierw u ambasadora USA w Rosji, a
potem bezpośrednio w Stanach Zjednoczonych. W jego sprawie do administracji prezydenta
Putina telefonował aż Henry Kissinger. Tymczasem na giełdzie spadły akcje koncernu, w
środowisku wielkiego rosyjskiego biznesu - nastroje, a na świecie - zaufanie do
inwestowania w Rosji. Według różnych szacunków, Jukos stracił 3-7 mld dolarów. W ślad
za obniżeniem cen akcji Jukosu spadły ceny innych rosyjskich kompanii naftowych. Jak
pisała rosyjska prasa, od początku lipca straty w tym sektorze wyniosły ponad 20 mld
dolarów.
Prokuratura Generalna jako oficjalne powody zainteresowania się działalnością finansową
koncernu podała złamanie prawa podczas prywatyzacji w 1994 r. i ucieczkę przed płaceniem
podatków. Podobne zarzuty można postawić niemal wszystkim osobom, zarządzającym dziś
w Rosji wielkimi przedsiębiorstwami. Dlaczego właśnie Jukos? Dlaczego właśnie teraz?
O co chodzi? Wyjaśnijmy po kolei.
Stare i nowe "worki pieniędzy"
W wyniku wielkiej akcji prywatyzacyjnej w pierwszej połowie lat 90. powstały rosyjskie
imperia finansowe, większość z nich - dzięki protekcji najwyższych czynników państwowych.
W bałaganie, jaki powstał po bankructwie państwa radzieckiego, obowiązywały prawa dżungli
- przeżywał silniejszy. Na przepisy nikt się nie oglądał, zresztą nikt nie miał głowy
ani do ich tworzenia, ani przestrzegania. Potentaci stopniowo obrastali nie tylko w
zagraniczne konta i wille na Lazurowym Wybrzeżu, ale także w ambicje polityczne.
Gwarantem utrzymania stanu posiadania był dla klasy właścicieli najpierw prezydent
Borys Jelcyn (który poparciu oligarchów zawdzięczał drugą kadencję), a potem także
prezydent Władimir Putin (który już na wstępie zabiegów o fotel prezydencki
wielokrotnie zapewniał, że nie dojdzie do nowego podziału własności).
W przeciwieństwie do Jelcyna Putin nie zamierzał jednak odwdzięczać się oligarchom za
umożliwienie mu dojścia do urzędu. Co więcej, natychmiast pozbył się z kraju dwóch
najbardziej wpływowych: Borysa Bieriezowskiego i Władimira Gusińskiego. Odebrał im też
tuby medialne, przez które psuli pozytywny wizerunek młodego przywódcy. A jako że
jednym z komponentów wizerunku był "władca sprawiedliwy", bez faworytów,
przeto oligarchowie mieli trzymać się w bezpiecznej i jednakowej odległości od Kremla,
nie pakując nosa do polityki.
Między światem biznesu i ośrodkiem prezydenckim obowiązywał niepisany kodeks, w myśl
którego potentaci - w porozumieniu z odpowiednią "jaczejką" administracji
Prezydenta - mogli finansować partie lub kampanie polityczne. Tymczasem Michaił
Chodorkowski nie skonsultował z Kremlem finansowania partii startujących w wyborach do
parlamentu. Na dodatek powiedział o tym głośno i nonszalancko. I do tego chciał
finansować m.in. komunistów, którzy mają szansę na lepszy wynik niż hołubiona przez
Kreml partia miernych biurokratów "Wspólna Rosja". Moskiewscy politolodzy
powtarzają, że wybory wygrywa się "workami pieniędzy", zatem ustanowienie
nad nimi kontroli jest kluczem do wyborczego sukcesu.
Spiskowa teoria spisków
Można powiedzieć, że był to tylko pretekst, na który od dawna czekali kremlowscy inżynierowie
dusz, majsterkujący przy sterze rządów. Wraz z dojściem Putina do władzy na Kremlu
pojawiła się nowa silna grupa wpływu: "czekiści", ludzie wywodzący się
przeważnie z Petersburga, niegdysiejsi współpracownicy Władimira Władimirowicza w
Federalnej Służbie Bezpieczeństwa, a wcześniej w KGB. Nie pasowali do zaprawionych w
politycznych bojach pod dywanem członków jelcynowskiej ekipy (na konflikt dwóch koterii
na prezydenckim dworze nie trzeba było długo czekać). "Czekiści" byli jak
spod stempla - o doskonale nijakich twarzach, poprawni, sztywni, w pełni dyspozycyjni
wobec szefa, któremu zawdzięczali zawrotną karierę. Minęło kilka lat, w czasie których
przetarli kremlowskie korytarze, nauczyli się reguł gry i wreszcie sami zaczęli je
wyznaczać.
Kilka tygodni temu opublikowano raport konsultacyjnej Rady ds. Strategii Narodowej, poświęcony
stosunkom władz państwa i oligarchów. Jak twierdzi tygodnik "Nowoje Wriemia",
dokument był jakby przygotowaniem ogniowym przed najazdem na Jukos. Zawierał oskarżenie
Chodorkowskiego o zawiązanie spisku i planowanie przewrotu. Oligarchię określono w nim
jako największe zagrożenie dla państwa. Zdaniem ekspertów walka ze "spiskiem
oligarchów" miała stać się hasłem wyborczym prezydenta Putina.
Raport był dla "czekistów" strzałem z Aurory - sygnałem do rozpoczęcia
operacji przeciwko oligarchom, która miała wszelkie znamiona akcji pokazowej. Jej celem
było nie tyle pozbycie się Chodorkowskiego jako gracza, ile przypomnienie pozostałym o
zasadzie niemieszania się w politykę. I chodziło nie tylko o finansowanie kampanii
wyborczej nielubianych przez Kreml partii, ale też zmniejszenie wpływów wielkiego
biznesu w parlamencie.
Według jednego z największych zachodnich banków inwestycyjnych, Brunswick UBS Warburg,
działającego w Rosji od 1993 r., do ośmiu czołowych rosyjskich oligarchów należy 85
proc. udziałów w 64 największych przedsiębiorstwach kraju. Prasa twierdzi, że w 2000
r. "wielka ósemka" uzyskiwała dochody w wysokości 62 mld dolarów (a zatem więcej,
niż wynosił wtedy budżet Federacji Rosyjskiej), w tym roku przekroczyła magiczną
granicę 100 mld. Jak widać, jest co chronić i o co zabiegać. Jedną z metod
zapewniania sobie przez oligarchów uprzywilejowanej pozycji w prowadzeniu biznesu jest
kupowanie głosów w parlamencie dla przepchnięcia lub (częściej) zablokowania takiej
czy innej ustawy.
Kilka rad na układy
Dzięki lobbingowi przedsiębiorców nowelizacja większości korzystnych dla wielkiego
biznesu surowcowego ustaw nie doszła w tej kadencji Dumy do skutku. Zablokowano akty
prawne przewidujące zwiększenie obciążeń podatkowych kompanii naftowych. Koncernom
udało się też utrzymać swobodę w dysponowaniu pozwoleniami na wydobycie surowców ze
złóż, stanowiących własność państwa.
"Rosyjskiemu biznesowi nie zaszkodziłoby trochę więcej patriotyzmu" -
powiedział w dorocznym orędziu o stanie państwa prezydent Putin, krytykując oligarchów
za obojętność wobec interesów kraju. Jednym z celów, jakie Kreml postawił sobie w
kampanii wyborczej do Dumy, jest osiągnięcie konstytucyjnej większości (300 mandatów
w 450-osobowej izbie), umożliwiającej przyjmowanie aktów prawnych, z nowelizacją
konstytucji włącznie. Taki rozkład sił ułatwiłby ośrodkowi prezydenckiemu
kontrolowanie parlamentu. To plan maksimum, ale możliwy do wykonania. Zwłaszcza, jeżeli
będzie się wykręcać ręce tym, którzy mogliby pomóc w zdobyciu większej liczby
miejsc w Dumie opozycji czy maszynkom do głosowania (dla interesu jakiejś grupy
bezideowo naciskającym odpowiedni przycisk w zamian za odpowiednią kwotę).
Niepatriotycznie zachowuje się też jeden z pięciu najzamożniejszych rosyjskich
potentatów - gubernator Czukotki Roman Abramowicz (uważany za najlepiej poinformowanego
co do trendów obowiązujących na Kremlu). Szok wywołała w Rosji wiadomość, że
rosyjski oligarcha kupił akcje angielskiego klubu Chelsea (zaraz zresztą pojawiły się
w prasie sugestie, że inny - tym razem patriotycznie nastawiony - biznesmen, też
konszachtujący z Kremlem, Aleksandr Mamut, zamierza nabyć legendarny klub Torpedo).
Ulokowanie przez Abramowicza kapitałów za granicą, a wyprzedawanie krajowych akcji
holdingu Russkij Aluminij i kompanii Sibnieft' (tę przejął Jukos) odczytano w środowisku
jako oznakę poważnego zagrożenia. I sygnał, że dla ratowania skóry i złota lepiej
jest się wynieść do hrabstwa Sussex (gdzie ponoć Abramowicz nabył rezydencję po królu
Jordanii Husajnie). Tam przynajmniej przepisy podatkowe są przejrzyste, a panowie ze służb
specjalnych nie oferują usług w charakterze "kryszy", czyli zapewniania możliwości
prowadzenia interesów pod warunkiem podzielenia się zyskiem.
Nowy podział tortu
I tu dochodzimy do sedna. W rozgrywce chodzi bowiem nie tyle o wzmacnianie państwowego myślenia
i wartości patriotycznych, ile o to, aby oligarchowie podzielili się słodkim tortem.
Dzięki temu w czasie szczęśliwego panowania Putina w drugiej kadencji "ludzie o
czystych rękach, gorących sercach i chłodnych głowach", jak zgodnie ze znanym
powiedzeniem określa się funkcjonariuszy służb specjalnych, będą mogli sobie stworzyć
upragnione zaplecze finansowe. Dziś odpowiedź na pytanie: "co z nami, czekistami, będzie
po 2008 r.?", brzmi: "nie wiadomo, bo wszystko, co mamy, to nasze stanowiska, które
dostaliśmy od prezydenta, i zakres władzy, który sobie wywalczyliśmy". Trzeba
zatem bić się o niezależną pozycję.
Przejęcie surowcowej "kormuszki" wydaje się logicznym rozwiązaniem. Jeżeli
przeciwnik wierzga, można go uciszyć dzięki wsparciu dyspozycyjnej prokuratury, wyciągnąć
kompromitujące materiały lub zmusić do emigracji. Nikt złego słowa nie powie. Ludzie
nie lubią oligarchów. Każdy polityk, który podniesie na nich rękę, będzie miał za
sobą poparcie społeczne. Zwłaszcza, jeśli wysunie hasło rewizji wyników prywatyzacji
w imię przywrócenia sprawiedliwego podziału dóbr.
To może oznaczać poważne konsekwencje. Postawi bowiem pod znakiem zapytania sens głoszonej
przez Putina naprawy państwa. Po co reformować, porządkować, stanowić prawo, skoro i
tak w decydujących momentach górę bierze zasada: lojalność wobec władzy jest ważniejsza
niż prawo, a prawo stosuje się wyrywkowo i wobec tych, którzy zachowują się
nielojalnie. I postawi ponad prawem osoby decydujące o tym, kto jest lojalny, a komu
trzeba dać po łapach.
Jak pokazały ostatnie badania opinii publicznej, ponad połowa Rosjan nie słyszała o
aresztowaniach wśród biznesmenów, a ponad połowa z tych, którzy coś słyszeli, uważa,
że władza ma świętą rację, zamykając "krwiopijców". Z dużą dozą
prawdopodobieństwa można założyć, że tak zorientowany elektorat odda głosy na
"słuszne" listy partyjne, pobłogosławione przez Kreml i nie będzie zawracać
sobie głowy przepływem kapitałów między oligarchami i dzisiejszymi kandydatami na
oligarchów - "czekistami".
|