Decentralizacja po polsku
Marcin Król
Wśród warunków, jakie teoretycy demokracji stawiają tak zwanym "silnym
demokracjom", jest decentralizacja władzy wykonawczej i w miarę możliwości sądowniczej.
Decentralizacja władzy ustawodawczej jest możliwa tylko w państwie federalistycznym, a
Polska do takich nie należy.
Od 1989 roku wszyscy: kolejne ekipy rządzące i - jednym chórem - wszyscy publicyści
polityczni, a także eksperci w zakresie administracji i prawa administracyjnego, edukacji
i służby zdrowia wypowiadali się nieustannie za decentralizacją. W zakresie gospodarki
wydawało się to jeszcze bardziej oczywiste, bo przecież prywatyzacja majątku państwowego
i przedsiębiorstw zarządzanych przez państwo (czyli na przykład przez skarb państwa
lub przez wojewodów) jest automatycznie formą decentralizacji.
Decentralizacja jednak do dzisiaj ma we wszystkich dziedzinach, z wyjątkiem części
gospodarki tej naprawdę prywatnej, taki sam przebieg, jaki znany mi jest doskonale na
przykładzie wyższych uczelni. To znaczy wyższe uczelnie są samodzielne i autonomiczne
niemal całkowicie. Wyjątek stanowią tytuły profesorskie i mianowanie na profesora
zwyczajnego, ale to akurat dobry wyjątek, bo w tej mierze jest niezbędna jakaś forma
kontroli nad zróżnicowanymi przecież pod względem poziomu uczelniami. A jednocześnie
wyższe uczelnie są całkowicie uzależnione od państwa.
Ich budżet podstawowy pochodzi od państwa, ale także ich budżet pozyskany nie od państwa,
a od płacących za różne formy studiów studentów, także zależy od widzimisię państwa,
gdyż cała zarobkowa działalność opiera się na dyskusyjnym fragmenciku konstytucji, głoszącym,
że nauczanie wyższe w Polsce jest bezpłatne z wyjątkiem niektórych usług
edukacyjnych. Ponadto władze finansowe mogą różnie interpretować fakt, że część
dochodów pracowników wyższych uczelni to dochody z honorariów opodatkowane znacznie niżej.
Czyli zależność od państwa jest całkowita, a samodzielność minimalna.
Identycznie jest z samorządem lokalnym, szpitalami i innym instytucjami służby zdrowia
czy wreszcie szkołami. Samorządność tak, ale tylko teoretyczna, praktyczna zaś, czyli
finansowa - nie. Nie dziwię się zatem ani trochę, kiedy słyszę absurdalne w zasadzie
informacje, że znany szpital może zbankrutować lub nie ma już pieniędzy na podstawowe
zabiegi, a szkołom samorząd nie daje pieniędzy na ustawowe premie lub trzynastki.
Przecież, pada argument, wszystko to obciążyłoby budżet, w którym jest pusto.
Czyż nie byłoby i bardziej przyzwoicie, i bardziej skutecznie przyznać wszystkim samorządnym
i zdecentralizowanym instytucjom pewien sensowny budżet i pozwolić im potem działać na
własną rękę? Czyż nie ma już żadnego znaczenia fakt, że na ubezpieczenia zdrowotne
płyną kolosalne sumy z pensji obywateli, którzy niemal nic nie dostają w zamian? I
dlaczego władza nie chce się pozbyć tego ciężaru, jakim jest centralne sterowanie państwem?
Polska nie jest w tej mierze wyjątkiem. Trudne boje o decentralizację toczono we Francji
i we Włoszech. Niewątpliwie tradycja ma tu pewien wpływ i takie państwo jak Niemcy,
stworzone nie tak dawno z wielu państewek i potężnych Prus, łatwiej dało się
rzeczywiście zdecentralizować, a tradycyjne państwa absolutystyczne trudniej (tu warto
wymienić także przykład walk o lokalną autonomię toczonych w Hiszpanii). Jednak
Polska ma właśnie tradycję decentralizacji (może nawet nadmiernej), więc nie ten
argument wchodzi w grę. Moim zdaniem w grę wchodzi fakt, że każda partia czy koalicja,
która obejmuje władzę, musi obsadzić odpowiednio dużo stanowisk, żeby dać pieniądze
i inne atrybuty władzy tak zwanym "swoim". A ponadto władza scentralizowana
jest silniejsza. Więc władze w Polsce, które przecież od co najmniej dziesięciu lat
boją się wszelkiej odpowiedzialności, wolą symulować decentralizacje niż ją
przeprowadzać naprawdę, a stanowi to jeszcze jeden dowód, że demokracji jeszcze (już?)
nie mamy.
|