Z płyty na płytę

Zobacz "Z płyty na płytę" w poprzednich numerach "TP"
György Ligeti
Etudes (Books I & II)
Idil Biret - fortepian
Naxos, 2003
Pisze Bogusław Schaeffer, że Ligeti jest kompozytorem nudnym i niestety - ta płyta jego
sąd potwierdza. Dwie księgi etiud powstały na gruncie fascynacji twórczością Conlona
Nancarrowa, kompozytora amerykańskiego, piszącego głównie na pianolę, instrument
mechaniczny, pozwalający na wydobywanie efektu ,,ponadludzkiej" wirtuozerii. Etiudy
Nancarrowa mają charakter polimetryczny, ten sam charakter mają też etiudy Ligetiego,
tyle tylko że są napisane dla żywych pianistów, efekty nie są tu więc aż tak wstrząsające,
dochodzi natomiast element czysto ludzki, interpretacja. Ponadto Ligeti jest Węgrem,
estetykę boogie-woogie zastępują tu zatem motywy, by tak rzec, cygańskie.
Idil Biret realizuje ten cykl z wielką pieczołowitością, ale bez pasji. Z pasją grała
je Heather O'Donnell, niedawna zwycięzczyni Konkursu im. Pendereckiego, niestety
oficjalna strona internetowa Konkursu nie odnotowuje jej nazwiska ani repertuaru, wobec
czego trudno się dziwić, że producent powierzył nagranie całości nie jej, tylko
sprawdzonej w bojach z Boulezem Turczynce. Biret stawia czoło trudnościom, choć sama
przyznaje, że w dwóch etiudach musiała nieco zwolnić zadane przez kompozytora tempo.
Jej grę cechuje brak energii, typowy również dla jej mistrzów, Wilhelma Kempffa i
Alfreda Cortot. Należy żałować, że Ligeti nie napisał etiud na klawesyn, wtedy
bowiem wykonałaby je Elżbieta Chojnacka i ta recenzja byłaby mniej kwaśna.
Istnieje jednak sposób na tę płytę: nie słuchać jej w całości. Wzięta z osobna,
każda z etiud czymś tam potrafi zauroczyć. W jednej pobrzmiewa jakby indonezyjski
gamelan, w innej szeleści warszawskie listowie (kompozytorzy zagraniczni bywają w
Warszawie tylko jesienią), aż dwie usiłują oddać strukturę ,,Nieskończonej
kolumny" Brançusiego. Słucham ich zatem pojedynczo i wtedy dziwię się, że w
stadzie nadawały się tylko do tego, żeby ich użyć jako owiec, przy trudnościach z zaśnięciem.
Adam Wiedemann
Johann Sebastian Bach
"Partitas 1, 3, 6"
Piotr Anderszewski
Virgin Classics, 2002
Gdy zaczynam słuchać tej płyty (krążek otwiera "Partita nr 6 e-moll" BMV
830), wszystko przestaje mieć znaczenie i istnieć. Muzyka sączy się powoli, zajmuje
coraz większy obszar, wreszcie zdobywa całość. Zagarnia. Ale po jakimś czasie (choćby
po genialnie zagranej finałowej fudze) z tym nagraniem dzieje się coś dziwnego. Jakby
wsączało się w mój własny krwiobieg, zaczynało istnieć razem ze mną i we mnie.
Rozpoczynam więc wykonywać własne czynności (jestem przecież we własnym domu),
zajmować się sobą, ale ono ciągle gdzieś jest. I po jakimś czasie dopiero orientuję
się, że płyta już się skończyła (a trwa ponad 65 minut). I wydaje mi się ciągle,
że dobrze wysłuchałem tylko pierwszego nagranego utworu.
Zaczynam więc od drugiej z nagranych "Partit" (nr 3 a-moll BMV 827): dzieje się
coś zupełnie innego, bo teraz już nie mogę robić nic innego, tylko słuchać.
Anderszewski prowadzi dramaturgię i narrację utworu tak, że któraś część staje się
nagle najważniejsza. Cudowne jest prowadzenie i odkrywanie przez niego kontrapunktów:
pianista zdziera powierzchnię, jakby chciał odkryć coś jeszcze - kolejne i ledwie
istniejące głosy. Wszystko jest niesłychanie wyraziste, coś, co wydawało się gąszczem
wielu dróg, zostaje rozświetlone. Na główne ścieżki pada mocne i jasne światło,
poboczne pozostają w cieniu (ale są zawsze widoczne), wreszcie te najmniejsze, rzadko
uczęszczane, spowija delikatna wiązka maleńkiej lampki.
Wreszcie "Partita nr 1 B-dur" (BMV 825): Anderszewski gra Bacha (gra muzykę)
tak, jakby nic nie było w niej mniej ważne, jakby niczego nie można było przeoczyć.
Każdy dźwięk jest absolutny: rozwiązuje (zamyka) poprzedni i zawiązuje (otwiera)
kolejny; dźwięk, myśl, frazę, część, całość. "To, co absolutne - pisał
Tischner w "Filozofii dramatu" - rozwiązuje więzy z tym światem, a zawiązuje
je z innym (...). To, co absolutne, nie podlega krytyce i nie wymaga
usprawiedliwienia".
Granie Bacha to zawsze - a dla polsko-węgierskiego pianisty niewątpliwie - największe
muzyczne i wykonawcze przeżycie, ogromna radość i wielki trud. A jeśli rzeczywiście
dla Anderszewskiego bardzo przykra jest świadomość utrwalania tylko jednej wersji
wykonawczej (pianista nigdy przecież nie gra jednego utworu tak samo), to chciałbym -
jemu i nam wszystkim - życzyć jeszcze więcej takich przykrości.
Tomasz Cyz
Pat Metheny
"One Quiet Night"
Warner Bros.
Records, 2003
Wyobrażam sobie, że Pat Metheny po jeszcze jednym rewelacyjnym, rzecz jasna, koncercie
swojej - kto wie, czy nie najlepszej dzisiaj formacji nowoczesnego jazzu - Pat Metheny
Group, w trakcie którego grał na kilkunastu gitarach elektrycznych, zapragnął nagrać
taką właśnie płytę jak "One Quiet Night". Płytę zrealizowaną solo na
gitarze akustycznej, zarejestrowaną za pomocą jednego mikrofonu w domowym studiu artysty
w pięknym mieście Nowym Jorku. Co ciekawe, Metheny gra na gitarze barytonowej,
skonstruowanej przez kanadyjską lutniczkę Lindę Manzer, nastrojonej stosunkowo nisko,
na modłę gitarzystów z Nashville. Instrument brzmi zatem niżej niż typowa gitara
klasyczna, ale wyżej niż kontrabas.
Oczywiście Metheny od dawna uwielbia grać akustycznie, kameralnie i jak najbardziej
jazzowo, najlepszym tego dowodem choćby albumy zrealizowane w duecie z gitarzystą Jimem
Hallem lub kontrabasistą Charliem Hadenem, jednak zaskoczeniem dla jego wielbicieli może
okazać się repertuar "One Quiet Night". Oprócz własnych kompozycji, zarówno
starych ("Last Train Home" z pamiętnego albumu "Still Life/Talking"),
jak i nowych (np. "Song For The Boys" oraz "Over On 4th Street"),
artysta interpretuje przebój grupy Gerry And The Pacemakers ("Ferry Cross The
Mersey"), hit Norah Jones ("Don't Know Why") i wreszcie standard Keitha
Jarretta "My Song", pochodzący z tak właśnie zatytułowanej płyty sprzed ćwierć
wieku, nagranej przez amerykańskiego pianistę z udziałem norweskiego saksofonisty Jana
Garbarka. Nie sposób nie przypomnieć, że płyta ta ukazała się nakładem
monachijskiej wytwórni ECM, kierowanej przez Manfreda Eichera, której maksyma programowa
to "Jeden stopień powyżej ciszy". Wiele na to wskazuje, że Metheny - współpracujący
na przełomie lat 70. i 80. właśnie z Eicherem - nagrał "One Quiet Night"
zgodnie z jego przesłaniem.
Brzmienie gitary Pata Metheny'ego to brzmienie ciszy w środku ogłuszającej upalnej
nocy.
Janusz Drzewucki
John Coltrane "Ballads (Deluxe Edition)" Impulse!, 2002 (2CD)
Nie wiadomo dokładnie, czy do nagrania płyty z balladami namówił Coltrane'a producent,
czy też (bo są i takie wyjaśnienia) ból zębów uniemożliwiał liderowi wydobywanie z
saksofonu szybkich i ostrych dźwięków. W każdym razie w trakcie trzech sesji kwartetu
Trane'a (grudzień 1961 oraz wrzesień i listopad 1962) powstał przepiękny album, od którego
ciągle jeszcze można zacząć wszystko - Coltrane'a, jazz, nowe życie; bo jest to właśnie
muzyka dla wszystkich (wrażliwych).
Ale łagodność nie oznacza tu wcale bezproblemowego uładzenia, co szczególnie dobrze słychać
na omawianej edycji. Wprawdzie "Ballady" ukazały się już wcześniej na
kompakcie, ale nigdy jeszcze nie był to dźwięk tej jakości. Po raz pierwszy można się
tak bardzo do Trane'a zbliżyć za sprawą pełni i wyrazistości brzmienia. Cudownie słychać,
jak powstają i z czego się składają Coltrane'owskie nuty. Remasteryzacja świetnie
oddaje sposoby artykulacji i fakturę dźwięków. I, jak zawsze u Trane'a, wiele się w
muzyce dzieje. Nawet pozornie proste ballady kryją złożony potencjał, czasem zresztą
lidera o wiele bardziej interesuje progresja harmoniczna niż prowadzenie melodii.
Dysk drugi zawiera trzynaście dotąd niepublikowanych ścieżek. Alternatywne wersje
trzech tytułów skłaniają do porównań oraz ustanawiają całą sieć napięć między
(jazzowymi) możliwościami a spełnieniami, między wielością pojedynczych wariantów a
ostatecznością dokonań. Trane pewnie Leśmiana nie znał, choć okazuje się, że i
jazzowe ballady wieść mogą w okolice dość już filozoficzne. Zależy, kto gra.
Adam Poprawa
Solomon Burke
"Don't Give
Up On Me"
Epitaph/Sonic 2002
Czy mieliście kiedyś wrażenie, że głos zarejestrowany na płycie śpiewa specjalnie
do was? Jeśli nigdy, to biegnijcie do sklepu kupić album najnowszą płytę Solomona
Burke'a, wyróżnioną tegoroczną nagrodą Grammy w kategorii "najlepszy album
bluesowo-soulowy".
Burke - nazywany ojcem muzyki soul - od ponad 40 lat posiada najmocniejszy i najpiękniejszy
głos pośród soulowo-bluesowych pieśniarzy. Nie jest to jego album autorski. Jedenaście
kompozycji podarowali mu uczniowie. Tak więc są tutaj m.in.: kompozycja Boba Dylana
("Stepchild"), dwie Van Morrisona ("Fast Train" i "Only A
Dream"), a także po jednej od Toma Waitsa ("Diamond In Your Mind"), Elvisa
Costello ("The Judgement") i Briana Wilsona ("Soul Searchin"). Nad całością
albumu czuwał jeden z najciekawszych współczesnych pieśniarzy folkowych, Joe Henry. Głos
Burke'a nie drży, nie potrzebuje żadnych studyjnych nakładek, by zabrzmieć mocno. Dziś
już takich albumów się nie nagrywa. Spontanicznych, naturalnych, pozbawionych
komputerowych podrasowań. Jeśli Burke się myli, słychać to. Nikt niczego nie maskuje
i nie ukrywa. A co najważniejsze: album bynajmniej nie brzmi archaicznie. Dobra muzyka
nigdy się nie starzeje.
Robert Ziębiński
"Smolik"
Sissy Records, 2003
Andrzej Smolik. Człowiek-orkiestra. Grał na klawiszach w Wilkach i solowych projektach
Roberta Gawlińskiego, współpracował z Nosowską, wyprodukował ostatnią płytę
Krzysztofa Krawczyka... to tylko wycinek jego bogatej twórczości. W 2001 roku opuścił
drugi plan i wydał autorski album.
Najnowsza płyta Smolika podobnie jak debiut nie ma tytułu (miłośnicy szufladkowania
nazywają ją "2") i również zawiera solidną porcję spokojnej muzyki
elektronicznej, idealnej do relaksu po zwariowanej imprezie. W porównaniu z debiutem jest
bardziej - co się wydawało niemożliwe - dopracowana i więcej jest tu brzmień
akustycznych. Na gitarach grał Smolik wspierany przez gości (wśród nich Maciej Cieślak
ze Ścianki), zaś do kilku artystów znanych z pierwszej płyty dołączyły (i to z
jakim skutkiem!) wokalistki Mika Urbaniak i Magda Kaspryszyn. Rozbujany ciekawą linią
basu "Who Told You" urzeka melorecytacją i śpiewem Miki, uzupełnionym słodkimi
chórkami. Kończący płytę "Or" wciąga połamanym rytmem, a kojący głos
Magdy wprawia słuchacza w letarg. Do najciekawszych utworów należą wyciszający
"Med 2" z udziałem Kasi Nowickiej i Bogdana Kondrackiego (ex-Kobong), "All
I" z przesterowanym śpiewem Miki i świetną partią trąbki Antoniego
"Ziuta" Gralaka oraz uroczy "Dig I Din", w którym wokalnie udziela się
Artur Rojek z Myslovitz.
Warto się pokusić o piękne wydanie dwupłytowe, a na dodatkowym krążku znajdziemy
poszczególne utwory zremiksowane przez innych muzyków. Nie są to prostackie przeróbki,
raczej twórcze rozwinięcia oryginałów, jak choćby dubowa wersja EMADE lub Silver
Rockets z intrygującymi brzmieniami a'la Mouse On Mars.
Mniejsza z tym, czy najnowsza płyta Smolika należy do gatunku "chill out",
"easy listening" czy "trip-hop". Nie jest to bezbarwna muzyka dla każdego,
nosi wyraźne piętno autora który ma własny, charakterystyczny styl. A sąsiaduje na
mojej półce z albumem "The K&D Sessions" Kruder & Dorfmeister nie
tylko z powodu podobnych klimatów muzycznych.
Tomasz Niewiński
|