Krakowski Festiwal Filmowy: konkurs międzynarodowy
Słuchanie obrazów
Wojciech Kuczok
Myśl nie nowa i nie moja, ale dla krakowskiego festiwalu winna stać się stałym mottem:
nie ma w kinie nic gorszego niż za długi film krótki.
Dla festiwalowego widza, zmuszonego do spożywania hurtowych ilości filmów, najważniejsze
są błyski, chwile przeżyte w poczuciu, że oto przez moment miało się do czynienia z
dziełem, z cudem kina, że na tych kilkanaście sekund, może kilka minut, warto było
czekać godzinami. Znosić nużące, sztucznie wydłużane na potrzeby ramówek
telewizyjnych reportaże. Przetrwać egzaltowane próby ekranowej eseistyki. O tych błyskach,
niekoniecznie zauważonych przez jury, chcę opowiedzieć.
Fabularne błyski
Dawno w Krakowie nie widziałem tylu dobrych fabuł, w tym przynajmniej jedną wybitną -
"Całym sercem" francuskiego reżysera Nikolasa Birkenstocka. Rzecz to równie
przejmująca, jak sławetna "Męska sprawa" Fabickiego, tyle że w tym przypadku
pas zostaje zastąpiony... poezją. Wrażliwy chłopak podejmuje się wykucia na pamięć
długiego i trudnego wiersza na szkolną akademię, rodzice chcą tej nauki dopilnować.
Wszystko w porządku? Nie, bo dom jest toksyczny. Chłopak dniami i nocami słyszy zza
drzwi jadowite małżeńskie pogwarki, wrzaski, trzaski, szloch matki. Kiedy ojciec
zasiada z synem do stołu, by pomóc w pamięciowym opanowaniu tekstu pełnego
stylistycznych wywijasów i raczej dźwięcznego niż sensownego - szybko traci cierpliwość
do synowskich pomyłek. Pomoc przeradza się w przemoc, troskliwe przysłuchiwanie się w
brutalne przesłuchanie.
Nie, w tym domu nie używa się pejcza. W tym domu można się zranić powietrzem, w którym
wciąż wisi awantura. Dzieciak ucieka w wiersz, żeby nie zawieść siebie, rodziców,
nauczyciela - ale też im dłużej go wypowiada, tym bardziej wszystko mu się we łbie
kitłasi, najpierw zdania, potem pojedyncze słowa tracą resztki sensu. W finale zwykłą
recytację akademicką oglądamy z takim napięciem, jakby młody bohater stąpał po
linie bez asekuracji - na tę grę spojrzeń, na te niebezpiecznie długie pauzy między
wersami (czy się zatnie na dobre? czy sobie przypomni?) warto było czekać.
Piękny, również ledwie dwudziestominutowy filmik przysłał do Krakowa najwybitniejszy
w ostatniej dekadzie ekranizator dramatów szekspirowskich: Kenneth Branagh. Jego "Słuchanie"
sięga szczytów romansowej subtelności. Para bohaterów poznaje się w specyficznym
"świeckim klasztorze" - odludnym sanatorium dla ludzi znękanych zgiełkiem życia,
gdzie muszą ściśle przestrzegać reguły milczenia. Oto więc wzajemna fascynacja nie
tylko nie znajduje spełnienia w kontakcie fizycznym, ale z zasady musi być pozbawiona
tak erotycznej sfery człowieka, jaką stanowi mowa. Mowa, nie język - bo ten można
sobie wymyślić na poczekaniu, ułożyć z gestów, znaków, w ostateczności wspomagając
się słowem pisanym. Bohaterowie Branagha w milczeniu wsłuchują się bezpośrednio w
swoje dusze, rozpoznają się, podejmują skutecznie rozmowę pozawerbalną. Puenta dodaje
całej historii nowego posmaku: na pożegnanie ona daje mu płytę z koncertem
Beethovenowskim i numer swojego telefonu, on mnie w dłoniach liścik, w którym się
przyznał, że jest głuchy...
Wśród fabularnych krotochwili najczyściej zabrzmiały "O świcie" Martina
Jonesa i "Czarujący mężczyzna" Martina Strange-Hansena. Pierwsza brawurowo
wygrywa komizm w skrajnie dramatycznej sytuacji - dojrzała kobieta chce opuścić
mieszkanie przygodnego kochanka, zanim ten się zbudzi, ale utrudnia jej to niedoszły
samobójca z mieszkania powyżej, który po małżeńskiej zwadzie wykonał nieudolny skok
z okna i zawisł szelkami na gałęzi. Tak zaczyna się niegłupi dialog o konsekwencjach
niewierności... Z kolei film Duńczyka bezpretensjonalnie wydrwiwa ksenofobię, i choć
jest poprawny nie tylko politycznie, ma swój nieodparty urok. A wszystko to w utworach o
połowę krótszych od laurowego "Mojego miasta" Marka Lechkiego, który na tym
festiwalu winien prezentować tylko krótkiego "Astronoma" (gdzie Andrzej Pieczyński
miast oglądać gwiazdy spoziera przez lunetę na wdzięki Doroty Pomykały mieszkającej
w bloku naprzeciwko). Wojciech Marczewski jako przewodniczący jury wykazał instynkt
opiekuńczy dając swemu młodszemu koledze Srebnego Smoka za najdłuższy, a nie
najlepszy film fabularny krakowskiego festiwalu.
Plastelinowy świat
W szerokiej stawce krótkich animacji zwycięski "Tramwaj numer 9" Ukraińca
Stepana Kowala istotnie imponował nie tylko brawurą plastyczną, ale i wyczuleniem na
to, co w języku ulicy ukraińskiej najbardziej żywotne. Tytułowy tramwaj jest swojsko
zapchany poza granice wytrzymałości, ale zapełnia go tłumek plastelinowy - dzięki
czemu autor obrazuje nam niewyczerpaną listę sposobów uelastyczniania ludzkiej miazgi w
środkach komunikacji w godzinach szczytu. Do tego Kowal w najlepsze bawi się podsłuchiwaniem
tramwajowej gadaniny, świetnie oddając tę nowowschodnią kłótliwość ludzi
zmaltretowanych nędzą codziennego życia. To de facto jedyny na tegorocznym festiwalu
film animowany, który posługiwał się dialogiem; pozostali twórcy wybrali konwencję
animacji niemej lub też radykalnie ograniczyli zdolności językowe swoich bohaterów.
Uzasadnienie dla tego wyboru znalazłem tylko w świetnym "Kamieniu głupoty"
Jesse Rosensweeta, który czerpiąc inspirację z alegorycznego obrazu Boscha, relacjonuje
nieznany epizod średniowiecznej... psychiatrii i neurochirurgii. Debile mamroczą, bo w
łepetynach gnieżdżą im się otoczaki, "lekarze" bełkocą równie niewyraźnie
chyba przez grzeczność wobec pacjentów - dość powiedzieć, że przezabawny proces
operacji usunięcia tytułowego kamienia kończy się wykorzystaniem go jako surowca wtórnego
- zmielonej karmy dla noworodków...
Milczenie i literackość
Klasycznego dokumentu było w Krakowie tradycyjnie najwięcej - ale też dzieła na miarę
"Dnia chleba" Siergieja Dworcewoja (Złoty Smok sprzed trzech lat, w moim
odczuciu ostatnie do dziś arcydzieło sekcji międzynarodowej) próżno było wypatrywać.
Livia Gyarmathy zręcznie przedstawiła małomiasteczkową społeczność na przykładzie
grupki amatorów tańca towarzyskiego. "Na parkiecie" pokazuje, jak wielką rolę
może odegrać w dokumencie delikatna inscenizacja, traktowanie swoich bohaterów także
jako aktorów. Gyarmathy wychodzi za każdą z postaci z sali tanecznej, idzie do ich domów,
pokazuje ich prywatność w serii etiud, których nie powstydziłby się wczesny Forman.
Niezwykłość irańskiej "Klatki wolności" Javada Mozdabadiego polega na jej
hipnotycznym rytmie, na tym, że przez kwadrans śledzimy poczynania głównego bohatera
nie mając pojęcia, czemu mają one służyć, i dopiero puenta czyni tę historię
precyzyjnie pomyślaną, spokoju dać nie chce... Mozdabadi niespiesznie snuje opowieść
o misternych przygotowaniach starego Irańczyka do dziwacznego polowania na wróblowate
stado polnych ptaków. Pułapka jest w swej przemyślności zdumiewająca, ale jeszcze
bardziej zaskakuje ostateczny cel tej łapanki. Bohater zdąża z klatką pełną
przestraszonych ptaszyn do miasta, gdzie siada obok straganów i sprzedaje... wolność.
Każdy klient może płacąc uprzednio stosowną monetą uwolnić jednego ptaka. Przed
zmierzchem mężczyzna sam wypuszcza w świat resztę "nie sprzedanego" towaru.
Piękny, poetycki film, w którym nie pada ani jedno słowo...
Jurorzy jednak najwyraźniej preferowali w tym roku literackość rozumianą jako
nad(obecność) słowa na ekranie. Nagroda FIPRESCI dla "Fenomenologii
spojrzenia" Dmitrija Sidorowa wynika chyba z tęsknoty filmoznawców za czasami,
kiedy wielcy twórcy kina godzili sztukę z uprawianiem teorii filmu. Zwykle jednak nie
czynili tego symultanicznie; zarówno dla Eisensteina, jak i - z bliższego naszym czasom
poletka - dla Pasoliniego film był miejscem wprowadzania w czyn rozważań
filmologicznych. Sidorow zaś zaproponował ilustrowany esej o patrzeniu-przez-kamerę.
Naturalne rozproszenie widza kinowego na obraz i dźwięk uniemożliwia poświęcenie należytej
uwagi tak tekstowi, jak temu, co widzialne. Sidorow sprytnie zakamuflował montażem
archiwaliów tekst, który w druku mógłby trącić egzaltowaną grafomanią.
Laureat Grand Prix Andriej Chrzanowski sprawił nie lada gratkę miłośnikom Josifa
Brodskiego w swoim kolażu dokumentu, fabuły i różnych technik animacji. "Półtora
kota" przemawia na szczęście wyłącznie słowem Poety i - tak w niezapomnianej
melodyce jego recytacji, jak i w mistrzowskim piórze eseisty - dowodzi, że słowo
uobecnić w filmie można zgoła nienatrętnie.
|