Krzysztof Burnetko
Niereformowalne
Pytanie jest stare: czy w państwie to instytucje kształtują ludzi, czy ludzie
instytucje?
Ale czy można się łudzić, że skoro funkcję Prokuratora Generalnego (czyli
zwierzchnika wszystkich innych prokuratorów) pełni minister sprawiedliwości (a więc
polityk), to nagle zapomni on o swych partyjnych powiązaniach? Że to niemożliwe,
pokazuje historia Prokuratorów Generalnych-ministrów sprawiedliwości III RP: niemal
wszyscy używali swej władzy do wspierania interesów macierzystych formacji politycznych
- kosztem prawa, co w tym przypadku jest szczególnie demoralizujące. Że to niemożliwe,
potwierdza też zachowanie prokuratora-ministra Grzegorza Kurczuka w aferze Rywina.
I czy można sądzić, że skoro Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji formowana jest wedle
czysto partyjnego mechanizmu i od lat wedle takiegoż czysto politycznego mechanizmu
mianuje władze polskich mediów publicznych - a w procederze tym od początku biorą
udział wszystkie wpływowe siły polityczne kraju, to nagle z tą tradycją zerwie? Że
nie, dowodzi wybór do 17 rad nadzorczych regionalnych rozgłośni Polskiego Radia - nawet
po wstrząsie afery Rywina - kolejnego zastępu partyjnych kolesiów i znajomych (tym
razem w większości powiązanych z SLD i PSL, bo taki jest akurat układ sił w KRRiTV).
Nie trzeba więc nawet rozstrzygać zasadniczego pytania, by stwierdzić, że przynajmniej
w przypadkach tych dwóch instytucji polskiego życia publicznego wiara w ludzi się nie
sprawdza - trzeba więc zmienić mechanizmy. Tyle że postulaty takie padają od dawna, a
odpowiedzią jest najwyżej banał, że polityczne powiązania i tak mają dziś wszyscy.
Patrycja Bukalska
Dreszczowiec z kawiarnią w tle
Był początek maja, gdy w wiejskim kościółku w Lendaku na słowackim Spiszu obok
gospodyń w tradycyjnych strojach zjawił się nagle premier Mikulasz Dzurinda, aby po
Mszy wezwać obecnych, by wzięli udział w referendum w sprawie przystąpienia Słowacji
do UE. Trudno powiedzieć, czy apel premiera tak podziałał na mieszkańców tego górskiego,
graniczącego z Polską regionu, ale faktem jest, że właśnie tam frekwencja w miniony
piątek i sobotę (16-17 maja) była najwyższa na całej Słowacji: ponad 75 proc. Właśnie
frekwencja była na Słowacji największym problemem: żeby referendum było ważne, musiało
wziąć w nim udział ponad 50 proc. uprawnionych. A to się jeszcze nigdy na Słowacji
nie udało, choć referendów od 1989 r. było tam kilka. Obawy zwolenników Unii były
uzasadnione: ostatecznie zagłosowało tylko 52 proc. Słowaków i choć wynik był
oczywisty (ponad 92 proc. za Unią), to jeszcze na dwie godziny przed zamknięciem urn nic
nie było pewne. Co prawda nawet gdyby referendum skończyło się fiaskiem, o wejściu do
Unii mógłby zdecydować parlament (a za członkostwem opowiadają się wszystkie partie
w parlamencie) i Słowacja i tak stałaby się członkiem UE.
Odbyłoby się to jednak w innej atmosferze - i dlatego przebieg głosowania przypominał
polityczny dreszczowiec. Gdy po pierwszym dniu frekwencja wydawała się za niska,
prezydent, premier i przewodniczący parlamentu naruszyli ciszę wyborczą i przez media
zaczęli wzywać do pójścia do urn. "Te apele brzmiały jak powstańcze radio w
Warszawie w 1944 roku" - żartował pewien znajomy z Bratysławy. Apele o udział w
referendum przez ostatnie godziny powtarzały wszystkie telewizje i radia, publiczne i
komercyjne, przerywając nimi program co kilka minut. Teraz Słowacy mogą powiedzieć, że
sami zdecydowali o swym losie. Co jest istotne także dlatego, że poprzednią kluczową
decyzję - o rozpadzie Czechosłowacji - podjęli w 1992 r. nie obywatele, lecz politycy.
Dla Polski słowacki wynik to jednak także ostrzeżenie - tym bardziej, że Unia cieszy
się na Słowacji większym poparciem niż u nas. Ostrożne, ale jasne poparcie wyrazili
biskupi: "Jednym ze sposobów, jakimi Bóg daje nam poznać swoją wolę, są
"znaki czasu". Takim wyraźnym znakiem naszego czasu, który dotyczy nas
wszystkich, jest proces rozszerzenia UE" - czytaliśmy w liście pasterskim, wydanym
jeszcze jesienią ub.r.
Na słowacki sukces zapracowali jednak głównie politycy, którzy na chwilę zapomnieli o
różnicach i osobistych animozjach i zgodnie wzywali do głosowania. W ostatnim dniu
kampanii na spacer po starej Bratysławie na kawę i ciastka poszli razem przywódcy
wszystkich partii parlamentarnych. Siedzący nad kawą obok premiera Dzurindy eks-premier
Vladimir Mecziar - z winy którego Słowacja nie weszła do NATO już w 1999 r. i z opóźnieniem
zaczęła negocjacje z Unią - był znakiem, że to już inne czasy, inna Słowacja i inna
Europa.
|
|
Wojciech Pięciak
Dramat Konga, bezsilność ONZ
Trwające 12 lat bezskuteczne zabiegi ONZ wokół Iraku - oraz wojna, która bez mandatu
Rady Bezpieczeństwa rozwiązała problem Husajna - pokazały po raz kolejny, że prawo międzynarodowe
nie nadąża za takimi wyzwaniami, jak zagrażający własnym narodom i otoczeniu
dyktatorzy oraz "pozarządowy" terroryzm. Ale konstatacja tego faktu to jedno, a
wyciągnięcie wniosków - to już coś zupełnie innego. Zmiana prawa międzynarodowego,
np. przez ulepszenie Karty ONZ, jest dziś mało realna. Co pozostaje, to nowe
interpretacje istniejącego porządku prawnego. Tak było w przypadku Bałkanów, Timoru
czy Iraku - sytuacje te doprowadziły do przyjęcia założenia, że również konflikty
wewnątrz państw, łamanie praw człowieka czy posiadanie broni ABC przez "państwa
bandyckie" mogą być zagrożeniem dla pokoju światowego i mogą uzasadnić międzynarodową
interwencję. Nie tylko humanitarną, jak w Kosowie, ale też mającą charakter
"obrony prewencyjnej", jak teraz w Iraku - przynajmniej w interpretacji krajów,
które wojnę tę popierały.
Precedensy te, prócz skutków praktycznych (pokój na Bałkanach, obalenie Miloševicia i
Husajna), wywołały żywą dyskusję prawników, czy i jak należy zmieniać prawo międzynarodowe.
Nie zmieniły jednak niepisanej zasady, że w sytuacji konfliktu między dwoma normami -
zakaz użycia siły kontra ludobójstwo - najwięcej zależy nie od ONZ, ale od państw i
ich woli. Jeśli jej brakuje, nie pomogą rezolucje. Ostatni dowód to trwające od kilku
tygodni masakry we wschodnich prowincjach Kongo. Tam, w regionie Ituri, w cieniu sporów o
wojnę w Iraku, zaczyna realizować się scenariusz znany z Rwandy i Bośni: coraz
bardziej chaotyczna wojna domowa, setki tysięcy uchodźców szukających schronienia wokół
obozów wojsk ONZ, kolejne tysiące mordowanych kobiet i dzieci, niemal na oczach kilkuset
bezczynnych ONZ-owskich żołnierzy z Urugwaju, którzy (tak twierdzą nieliczni
dziennikarze, obecni na miejscu) jawnie gardzą "czarnuchami" i, nie znając
realiów, czasem... pomagają niechcący milicjom plemiennym; prezydent sąsiedniej Ugandy
nazwał ich "niebezpiecznymi turystami". Dopiero w minionym tygodniu Kofi Annan
obudził się i wezwał Radę Bezpieczeństwa do posłania tam nowych, silniejszych wojsk
pokojowych.
Czy do tego dojdzie, wolno wątpić: jedynie Francja wyraziła wolę udziału w
interwencji (choć siłą jednego skromnego batalionu). To jednak oznaczałoby nie misję
pokojową, lecz bojową, czyli Irak-bis - część uczestników kongijskiej wojny domowej,
trwającej od 1998 r., uważa Francuzów za protektorów swych wrogów i pamięta
niechlubną rolę odegraną w Rwandzie w latach 90. przez Legię Cudzoziemską. Na operację
zbrojną w Kongu - oznaczającą afrykańską wersję proamerykańskiej "koalicji chętnych"
- nie będzie jednak zapewne mandatu ONZ. Będzie za to Rwanda-bis: katoliccy misjonarze z
Ituri alarmują, że groźba ludobójstwa porównywalnego z tym w Rwandzie w 1994 r. jest
coraz bliżej.
|