Keith Jarrett w Warszawie
Alchemia improwizacji
Łukasz Tischner
A więc zagrali! Uchodzące za najsłynniejsze trio jazzowe świata, któremu przewodzi
Keith Jarrett, po osiemnastu latach znów zawitało nad Wisłę. Przyznam się bez bicia,
że jechałem na koncert z mieszanymi uczuciami. Nie tylko dlatego, że w okolicach
pierwszego maja lepiej się trzymać od Warszawy, a już zwłaszcza od Pałacu Kultury z
daleka. Bałem się przede wszystkim, że główny bohater da upust swemu, oględnie mówiąc,
ekscentryzmowi.
W pamięci miałem złośliwości Joachima--Ernsta Berendta: "Osobowość Jarretta -
i jego muzykę! - cechują pewne maniery przypominające niektórych późnoromantycznych
artystów z bayreuckiego kręgu, którzy stwarzali otaczającą ich atmosferę nabożnego
uwielbienia poprzez samouwielbienie". Właśnie dlatego zjeżyłem się trochę,
kiedy na wstępie usłyszałem od sprzymierzonych organizatorów koncertu - Dionizego Piątkowskiego
i Mariusza Adamiaka, że artyści zagrozili zerwaniem koncertu, jeśli ktoś ośmieli się
ich fotografować. Nie nastroiła mnie też najlepiej wiadomość, że muzycy życzą
sobie dodatkowo, by zgromadzona w nadkomplecie publiczność oczekiwała na nich w
skupieniu przez dwadzieścia minut. A jednak, kiedy w końcu zabrzmiały pierwsze dźwięki
fortepianu, po irytacji nie było już śladu.
Sylwetkę Jarretta barwnie nakreślił już w "Tygodniku Powszechnym" Bogdan
Chmura, wspomnę więc tylko krótko o jego partnerach, bo towarzystwo znalazł sobie
doborowe. Gary Peacock łączy w sobie najrozmaitsze muzyczne światy - zdążył jeszcze
w 1964 roku zagrać w trio Billa Evansa, ale jego żywiołem okazało się nieokiełznane,
plemienne free, któremu oddawał się w zespole Alberta Aylera. To właśnie z tragicznie
zmarłym saksofonistą i Sunny Murrayem dostąpił po raz pierwszy "duchowej jedności",
by posłużyć się tytułem najsłynniejszej płyty rewolucyjnego trio. Pod koniec lat
60. zamienił kontrabas na szkiełko i oko mikrobiologa, ale po kilku latach powrócił na
scenę jazzową i związał się ostatecznie z wytwórnią ECM i Jarrettem.
Podobne początki ma za sobą Jack De-Johnette - i on przewinął się za młodu przez trio Billa Evansa, i on także związany
był ze sceną awangardową (z chicagowskim AACM). Oryginalne brzmienie jego perkusji
bierze się po części stąd, że ukończył konserwatorium w klasie fortepianu. Z
Jarrettem spotkał się najpierw w kwartecie Charlesa Lloyda, a potem w jazz-rockowym
zespole Milesa Davisa. To w tamtych zespołach obaj młodzi muzycy zdobywali ostrogi, tam
też zapewne zatęsknili za brzmieniem akustycznym, tak różnym od zgiełku fusion.
Trzej panowie już od 20 lat tworzą akustyczne trio, które gra na przemian standardy lub
improwizuje w stylu free. Co zagrali tym razem? Na warsztat poszła jazzowa klasyka, której
oryginalne interpretacje zdążyły się stać wizytówką zespołu. Dominowały melodyjne
piosenki, jak "But Not For Me" i "I Got Plenty o' Nuttin" Gershwina
czy zagrane na drugi bis "When I Fall in Love".
Mile mnie jednak zaskoczyło, że Jarrett sięgnął także do bardziej drapieżnej,
tellurycznej tradycji jazzu. "Now's Time" Charliego Parkera, a zwłaszcza
rytmiczne i "męskie" "Moment's Notice" Johna Coltrane'a były dla
mnie najjaśniejszymi punktami wieczoru.
Jednak nie tylko repertuar mógł nieco zaskoczyć. Trio, a mówiąc ściśle Jarrett, bo
trudno nie zauważyć, że w zespole panuje oświecony absolutyzm, polubił prostotę i
swing. Dwadzieścia lat temu muzycy starali się dekonstruować i nobilitować
niewyszukane, choć przecież genialne w swej bezpretensjonalności melodie. Wysłużona
kaseta "Standards vol. 1-2", której słuchałem kiedyś na okrągło, pełna była
zagadek. Czasem tylko jedna fraza zdradzała, że trzej muzycy grają akurat
"zreharmonizowane", uwznioślone i urozmaicone rytmicznie "All the Things
You Are".
Dziś Jarrett nie wstydzi się jazzowego elementarza, z jego rozkołysanymi, wpadającymi
w ucho melodiami, i z zapamiętaniem powtarza prosty refren "I Got Plenty o'
Nuttin". Intensywność swingu wzmagają jego partnerzy. Peacock rzadko odstępował
od klasycznego, płynnego walkingu, DeJohnette choćby cichym szmerem szczoteczki od czasu
do czasu przypominał, gdzie należy postawić akcent.
Ucieszyłem się, że podczas warszawskiego koncertu mniej było romantycznej egzaltacji
(szczęśliwie mniej także jęków, którymi Jarrett ponoć mimowolnie raczy swe
audytorium) i monotonnych rockowych riffów, które artysta wprowadził niegdyś do swego
pianistycznego słownika.
Na czym polega improwizacyjna alchemia tria Jarretta? Artyści dysponują imponująco
rozległą muzyczną erudycją, tworzą z pewnością "duchową jedność", a równocześnie
pozostają tak wspaniale różni. Jarrett ciąży ku estetyce
romantyczno-impresjonistycznej, choć ostatnio - co mnie akurat cieszy - coraz wyraźniej
bierze w nim górę jazzowy feeling. Gary Peacock dba o to, by ulubione piosenki nie
straciły swej lekkości i wyraźnego timingu, a od czasu do czasu (choć podczas koncertu
rzadko) wygrywa szorstko brzmiące akordy. Jack DeJohnette dyskretnie komplikuje rytm
(pozornie lekceważąc prawa czasu), podpowiadając partnerom nowe pomysły improwizacyjne
i sugerując zmienne nastroje, ale też gra "melodycznie", chwilami wchodząc w
dialog z fortepianem.
Efekt jest piorunujący, bo muzyka o takim wysublimowaniu, ale też właśnie jazzowej
intensywności musi poderwać każdego, kto słucha jej na żywo. Tak było i w Sali
Kongresowej, w której po niemal dwóch godzinach koncertu wszyscy zgodnie poderwali się
do owacji na stojąco.
Zapewne jednak nie poderwaliby się tak ochoczo, gdyby nie dodatkowa okoliczność. Otóż
bez względu na zajmowane miejsce każdy, kto znalazł się w Sali Kongresowej, słyszał
najdrobniejszy szmer czyneli DeJohnette'a. Mało tego. Choć ledwo widziałem tańczącego
przy klawiaturze Jarretta, miałem wrażenie (słuchowe), że siedzę tuż za jego
plecami. Wiszące nad sceną słupy ze specjalnie wyprofilowanymi głośnikami niosły
muzykę do najodleglejszych zakątków sali, a w dodatku jakimś cudem zachowywały jej
naturalną "przestrzenność". Czegoś podobnego jak dotąd jeszcze nie spotkałem.
Za perfekcyjne przygotowanie koncertu należy się akustykom i organizatorom specjalne wyróżnienie.
Polscy jazz-fani nie chcieli zbyt szybko wypuścić trzech dżentelmenów. Jednak po dwóch
bisach wiadomo już było, że koniec jest nieuchronny. Do następnego razu trzeba się
zadowolić płytami, a zwłaszcza tą, która ma się na dniach ukazać - "Up For
It". Znów znajdą się na niej standardy.
Keith Jarrett/ Gary Peacock/ Jack DeJohnette, Sala Kongresowa w Warszawie, 30 kwietnia
|