Teatr Castorfa i polska publiczność
Niemcy w Warszawie
Piotr Gruszczyński
Teatr niemiecki przez długi czas był wzorcem rozliczenia ze swoim narodem, z jego
historią, z jego głupotą, hipokryzją i zadufaniem. Teatr Franka Castorfa dodatkowo
uczył, jak kopać kapitalizm i punktować jego wady.
Teatr Castorfa Volksbuhne am Rosa Luxemburg Platz, pracujący w sercu dawnego Berlina
Wschodniego pod dumnym i wielkim szyldem OST, jest teatrem wyjątkowo bezlitosnym. Wobec
kraju, w którym pracuje, wobec widzów, wobec aktorów i wobec siebie. Trzeba wszystko
rozwalić, bo tylko całkowita demolka daje szansę na odbudowę. Programem pozytywnym
Castorf się już jednak nie zajmuje. Podobnie jak jego wierny i jeszcze radykalniejszy
uczeń RenŢé Pollesch. Teatr nie ma wszak obowiązku tworzyć programów reform czy
budować utopii. Ale ma obowiązek potrząsać sumieniami widzów.
Przywieziony do Warszawy "Tramwaj zwany pożądaniem" Tennessee Williamsa, grany
pod świetnym i wszystko mówiącym tytułem "Endstation Amerika", zmienionym na
żądanie spadkobierców pisarza, widziałem po raz pierwszy kilka lat temu w Berlinie.
Wtedy wydał mi się niebywale ostrym atakiem na kombatanctwo, będące maskowaniem zdrady
ideałów, i masakrującą wręcz analizą miłości w czasach rozpędzonej konsumpcji.
Stanley Kowalski, główny bohater dramatu, paradujący po scenie w spranej koszulce z
wytartym znakiem Solidarności i kowbojskim kapeluszu, wulgarny, samczy i prymitywny, był
w Berlinie znakiem Polaczka i cwaniaka. Poza Polską był znakiem tych wszystkich, od których
chcemy uciec, z którymi nie chcemy mieć nic wspólnego, reprezentantem dresiarstwa
mentalnego i politycznego.
Zastanawiałem się wtedy, jak spektakl odebrano by w Polsce, kiedy, dociążony
kontekstem, stałby się spektaklem o Polakach (dla publiczności niemieckiej
przedstawienie było przede wszystkim kolejnym dziełem z cyklu "Kapitalismus und
Depression"). W grudniu ubiegłego roku we Wrocławiu spektakl podobno wywołał
wielkie oburzenie. W Warszawie, pokazany w ramach Aneksu do warszawskiego Festiwalu
Festiwali Teatralnych Spotkania, wywołał zachwyt publiczności, która jakby czekała, aż
ktoś wreszcie odważy się dać nam brutalnie w pysk.
Castorf wystawił Williamsa na złość tekstowi, nicując jego sentymentalno-nostalgiczną
wymowę. Wystarczy czytać wyświetlane nad sceną poetyzujące didaskalia i porównywać
je z tym, co widać na scenie: paskudne wnętrze ze znamionami tandetnej elegancji. Stella
i Eunice, w swoim mniemaniu pięknie ubrane, wyglądają jak tanie dziwki. W takt
szlagieru zachwalającego perfect day wybijają jajka na patelnię, na której później
dwukrotnie będą je przypalać dręcząc widzów potwornym smrodem. Ameryka nie jest żadną
obietnicą: to właśnie stacja końcowa, ślepy zaułek bez życia duchowego i zmysłu
ironii, w którym grzęźnie się, pocieszając się konsumpcją, dostosowaną do każdej
kieszeni. Można przecież zadowolić się ślicznym przelewowym ekspresikiem do kawy i
czerwoną lampką z abażurem, jak zrobiła to Stella. Ale nie ma tu mowy o wolności.
Castorf drastycznie podkreśla patriarchalny charakter kultury amerykańskiej. Miejsce
kobiet jest w łazience (do której zaglądamy przez drzwi i okiem zainstalowanej w niej
kamery). Zajmują się w niej obsesyjnie szorowaniem wanny albo siebie, by stać się
godne seksu z mężczyzną. Podążają gęsiego do łazienki, wiedzą, gdzie należą, świetnie
znają swoją rolę. Zasady gry akceptuje także Blanche. Stacja końcowa Ameryka jest
zresztą nie tylko w Ameryce. Rozprzestrzeniła się na całą Europę.
Takiego teatru, jaki uprawia Castorf, w Polsce w ogóle nie ma. Brakuje nam po pierwsze
Brechtowskiej tradycji. Po drugie, nie mamy u nas takich aktorów, gotowych na wszystko i
bezlitosnych wobec siebie i postaci, unikających zarazem grania psychologicznego. Po
trzecie, brakuje nam dziwnej niefrasobliwości, która sprawia, że Castorf robi spektakle
w gniewnym pędzie, nie starając się cyzelować efektu, nie bacząc na arcydzielność
roboty. Nie jest wirtuozem ani poetą sceny, lecz reżyserem czynu. Stąd gwałtowność
jego przedstawień, ich wysoka temperatura oraz bardzo silne odczucie depresji,
osamotnienia w pustce, które powstaje po każdym gwałtownym scenicznym spiętrzeniu.
Stanley w Ameryce dorabia reklamując gumę do żucia. Przebrany za goryla, uczestniczy w
pokazach w supermarketach. Zjawa się w przebraniu w domu zaraz po rozmowie Stelli i
Blanche na temat jego zwierzęcej samczości. Jest ośmieszony i zdegradowany. Co gorsza,
głęboko przeżywa niepowodzenie, jakie spotkało go w pracy, gdy żyrafa zasłoniła go
w czasie występu. W związku z Polakami pojawia się też na przykład szczegółowy opis
szmuglowania spirytusu w opakowaniach ajaxa. Bohaterowie piją spirytus prosto z
plastikowych butelek po płynie do czyszczenia. Wszystkie nasze wady pokazane w teatralnym
kondensacie. Tacy jesteśmy: odrażający, wulgarni, bez zasad, źli. Jedynie konflikt
iracki złagodził nieco krytykę Polaczków, kierując uwagę na antyamerykańską wymowę
sztuki. Ale przecież my też posłaliśmy żołnierzy do Iraku. Endstation Ameryka to już
także Polska.

"Endstation Amerika" według "Tramwaju zwanego pożądaniem" Tennessee
Williamsa. Reżyseria: Frank Castorf, scenografia Bert Neumann, Volksbuhne am Rosa
Luxemburg Platz, pokaz w warszawskim Teatrze Dramatycznym 29 marca 2003.
|